Pieniądz, którego nie było – dług, który zostaje
Wiele osób wciąż opiera swoją wiedzę o bankowości na intuicyjnym, niemal romantycznym obrazie banku jako miejsca, w którym gromadzone są oszczędności jednych klientów, by mogły zostać wypożyczone innym. Ten model dawno stracił rację bytu. Współczesna bankowość działa zupełnie inaczej. Kiedy dziś zaciągasz kredyt, nie otrzymujesz pieniędzy zdeponowanych wcześniej przez sąsiada czy innego klienta. To nie są środki, które bank wcześniej zarobił, wypracował czy zdeponował. W momencie podpisania umowy bank po prostu tworzy nowy pieniądz „z powietrza” – cyfrowy zapis księgowy, który wcześniej nie istniał. Nie pochodzi on z żadnego realnego zasobu. Nie ma pokrycia w pracy, produkcie ani aktywie. To wirtualna kreacja, której jedynym zabezpieczeniem jest Twoje zobowiązanie do spłaty.
Mimo że ów „nowy” pieniądz ma wyłącznie cyfrową formę, jego konsekwencje są jak najbardziej namacalne. Z chwilą pojawienia się na Twoim koncie zaczyna on funkcjonować w realnej gospodarce – staje się środkiem płatniczym, napędza transakcje, zasila inwestycje. I choć powstał bez żadnego wcześniejszego wkładu ze strony banku, to Ty zobowiązujesz się spłacać go przez wiele lat, często dekadami, w twardej walucie – wypracowanej swoją pracą, czasem, stresem i wyrzeczeniami. Bank nie ponosi żadnego wysiłku fizycznego ani ryzyka gospodarczego przy jego emisji, a mimo to czerpie z niego pełne prawo do zysku.
Wraz ze spłatą kolejnych rat kapitałowych, środki te są systematycznie wyksięgowywane z bilansu banku, aż w końcu – w sensie technicznym – przestają istnieć. Ten mechanizm nie jest przypadkowy. Ma on służyć utrzymaniu stabilności systemu – ograniczać nadpodaż pieniądza i w ten sposób chronić gospodarkę przed nadmierną inflacją. A jednak, choć sam kapitał znika z systemu, to pozostają odsetki, prowizje, marże, ubezpieczenia – wszystko to, co bank traktuje jako swój trwały, realny zysk. Zysk wygenerowany na bazie środka, który istniał wyłącznie jako wirtualny zapis w bazie danych.
Należy przy tym podkreślić coś zasadniczego: żadna inna instytucja w gospodarce nie posiada tak daleko idącego przywileju. Przedsiębiorca, obywatel, rzemieślnik – wszyscy muszą coś wytworzyć, zainwestować, podjąć ryzyko. Bank? Bank może po prostu wykreować pieniądz, uzyskać gwarantowany zwrot i przenieść całość ryzyka na kredytobiorcę. W każdej innej dziedzinie byłoby to nieakceptowalne – w bankowości uznaje się to za fundament systemu.
Przywilej bez odpowiedzialności – system, który zawodzi społeczeństwo
W zdrowym społeczeństwie każda władza powinna iść w parze z odpowiedzialnością. Im większy przywilej, tym większy ciężar etyczny, przejrzystość działania i gotowość do ponoszenia konsekwencji. W przypadku banków komercyjnych – instytucji posiadających bezprecedensowe prawo do tworzenia pieniądza „z niczego” – należałoby oczekiwać najwyższych standardów odpowiedzialności, uczciwości i troski o dobro wspólne.
Rzeczywistość niestety temu przeczy. Zamiast odpowiedzialności, obserwujemy systemowe przyzwolenie na nadużycia. Niedozwolone klauzule w umowach kredytowych nie są incydentami – są standardem. Setki tysięcy pozwów wytoczonych bankom, miliony dramatycznych historii rodzin uwikłanych w kredyty frankowe lub lawinowy wzrost rat złotówkowych – to nie odchylenia od normy. To przejaw reguły, na której ten system został zbudowany.
Banki, posiadając zdolność kreacji pieniądza bez kosztu własnego, mogłyby wspierać stabilność, rozwój i bezpieczeństwo ekonomiczne obywateli. Zamiast tego wykorzystują ten przywilej do maksymalizacji zysków bez względu na konsekwencje społeczne. Ryzyko przerzucane jest na klientów. Straty – na podatników. A zyski? Zostają w rękach tych, którzy operują systemem, nie ponosząc za niego żadnej realnej odpowiedzialności.
W efekcie powstał model, który – choć legalny – coraz częściej budzi głębokie wątpliwości natury moralnej, społecznej i obywatelskiej. Banki tworzą pieniądz, który nie istniał. Ty spłacasz go przez lata, pracą i utraconym spokojem. Ten pieniądz, jako zapis w systemie, w końcu znika. Ale zysk banku – wyprowadzony z Twojej rzeczywistości – pozostaje.
Asymetria wiedzy i władzy – o relacji bank–klient
Umowa kredytowa, która powinna być przejrzystym kontraktem między równorzędnymi stronami, w rzeczywistości coraz przypomina pole minowe ukryte pod warstwą prawniczego języka i technicznego żargonu. Klient, przekonany o swojej racjonalności i ostrożności, podpisuje dokumenty, które rzadko rozumie w pełni. Zawarte w nich mechanizmy – takie jak zmienna stopa procentowa, klauzule abuzywne, dodatkowe koszty ukryte w tzw. „załącznikach” – dają bankowi szeroką swobodę działania przy jednoczesnym ograniczeniu praw kredytobiorcy. W praktyce oznacza to, że jedna strona ma niemal nieograniczoną możliwość modyfikowania warunków gry, podczas gdy druga – konsument – zostaje z obowiązkami, których rzeczywistego wymiaru nie mógł przewidzieć.
To nie jest uczciwa umowa – to raczej kontrakt asymetryczny, w którym silniejszy podmiot nie tylko dyktuje warunki, ale ma również przewagę wiedzy, doświadczenia i zasobów. Bank nie tylko zna szczegóły mechanizmów rynkowych i prawnych – on je współtworzy, wpływa na ich kształt poprzez lobbing, interpretacje prawne i praktyki, które dopiero po latach bywają uznane za niezgodne z interesem konsumenta. Klient natomiast działa na oślep, często kierując się emocjami, presją społeczną („to ostatni moment, żeby kupić mieszkanie”) i fałszywym poczuciem bezpieczeństwa wynikającym z pozornego formalizmu umowy. W rzeczywistości nie wie, że podpisuje dokument, w którym najważniejsze zapisy są otwarte na interpretację – zwykle nie przez niego.
Co więcej, decyzja o zaciągnięciu kredytu nie jest zwykle decyzją „luksusową” – przeciwnie, jest decyzją wymuszoną przez realia życia społecznego. Brak dostępnego mieszkalnictwa i rosnące ceny najmu sprawiają, że kredyt hipoteczny często jawi się jako jedyna droga do stabilizacji. To nie jest wybór – to konieczność. I właśnie w tym momencie banki uzyskują największą siłę: wiedzą, że klient nie ma alternatywy, że zgodzi się na niemal wszystko, by mieć dach nad głową, i że nie będzie w stanie w pełni ocenić ryzyka związanego z produktem, który mu oferują.
W efekcie mamy do czynienia z asymetrią absolutną – informacyjną, prawną i negocjacyjną. Bank jako instytucja nie tylko tworzy reguły gry, ale też je egzekwuje, kontroluje i samodzielnie interpretuje. Kredytobiorca, pozbawiony narzędzi i wsparcia, jest zmuszony zaufać stronie, która nie działa w jego interesie. A kiedy pojawiają się konsekwencje – gwałtowne podwyżki rat, zmienne warunki spłaty, niespodziewane koszty – to on ponosi pełną odpowiedzialność. Instytucja, która go do tego układu zaprosiła, nie odpowiada za skutki, nawet jeśli te były do przewidzenia lub wręcz zaprogramowane w konstrukcji produktu finansowego.
Zyski banków a dobro wspólne – czyje interesy są naprawdę chronione?
W założeniu banki komercyjne miały wspierać rozwój gospodarczy, zapewniać płynność finansową przedsiębiorstwom i rodzinom, finansować inwestycje, które tworzą miejsca pracy i poprawiają jakość życia. Miały być narzędziem służącym społeczeństwu, nie jego nadzorcą. Tymczasem rzeczywistość pokazuje coś zgoła odmiennego. Dzisiejszy sektor bankowy stał się jedną z najpotężniejszych gałęzi gospodarki, której głównym celem jest już nie wspieranie rozwoju, lecz maksymalizacja zysków akcjonariuszy – często kosztem tych, którym miał służyć.
Banki komercyjne w Polsce generują dziś zyski przekraczające 40 miliardów złotych rocznie. W niektórych przypadkach – jak pokazują analizy niezależnych ekspertów – realna stopa zwrotu z udzielonych kredytów hipotecznych może dochodzić nawet do 150–200% rocznie. Dla porównania, żadna legalna działalność w sektorze produkcyjnym, usługowym czy edukacyjnym nie osiąga takich wyników. Co więcej, banki nie tworzą żadnej fizycznej wartości – nie produkują, nie leczą, nie uczą, nie transportują. Zarabiają na długu, który same generują, i na pieniądzach których realnie nie miały.
To prowadzi do głębszej diagnozy: nie mamy dziś do czynienia ze zdrową gospodarką rynkową, lecz z przesterowanym układem, w którym zyski kapitału coraz bardziej dominują nad użytecznością społeczną. Ci, którzy budują infrastrukturę, rozwijają edukację, wspierają zdrowie publiczne – zarabiają ułamek tego, co osiągają instytucje finansowe operujące na wirtualnym pieniądzu i obrocie ryzykiem. To przesunięcie ciężaru ekonomicznego z obywatela na instytucję, z realnej wartości na abstrakcyjną spekulację.
Co dzieje się, gdy system się chwieje? Kiedy nadciąga kryzys finansowy lub gospodarczy? Wówczas priorytety stają się boleśnie widoczne. To nie ludzie otrzymują pomoc w pierwszej kolejności – to nie rodziny zadłużone na trzy dekady mogą liczyć na systemowe wsparcie. Ratuje się banki. Tworzy się dla nich specjalne instrumenty. Zasila się je płynnością. Gwarantuje się ich bezpieczeństwo. A wszystko to z pieniędzy publicznych, z przyszłych podatków, z długu całego społeczeństwa.
I tak zamiast naprawiać źródła problemu, wzmacnia się mechanizm, który go wygenerował. Zamiast reformować system w stronę większej równowagi i sprawiedliwości, utrwala się jego strukturalną przewagę. Zamiast wsłuchiwać się w głos obywateli, reaguje się na potrzeby instytucji finansowych, które są zbyt wpływowe, by podlegać realnej odpowiedzialności.
Zmiana jest możliwa – ale najpierw musi nadejść świadomość
Trudno zmienić system, którego reguł nie rozumiemy. Jeszcze trudniej – system, który nauczył nas wierzyć, że nie ma żadnej alternatywy. Dzisiejszy model bankowości, oparty na wirtualnym pieniądzu, długu i asymetrii sił, nie jest ani naturalny, ani niezmienny. To konstrukcja społeczna – zaprojektowana, wdrożona i utrzymywana przez ludzi. A to oznacza, że może zostać przekształcona. Ale nie stanie się to samoistnie. Nie zrobią tego politycy, których kampanie finansowane są przez instytucje finansowe. Nie zrobią tego media, których reklamodawcami są banki i fundusze inwestycyjne. Nie zrobią tego beneficjenci obecnego układu.
Zmiana nie zaczyna się od reformy – zaczyna się od świadomości. Od zrozumienia, jak działa system. Od zadania podstawowych pytań: kto tworzy pieniądz? Kto czerpie z niego korzyści? Kto ponosi ryzyko? Kiedy obywatele zaczną te pytania zadawać publicznie, konsekwentnie i głośno – pojawi się presja. A presja społeczna to jedyne, czego system naprawdę się obawia. Bo to jedyne, czego nie da się wykreślić z bilansu ani uciszyć klauzulą w umowie kredytowej.
Zmiana nie jest już tylko marzeniem – jej zalążki widać coraz wyraźniej. Świadomość konsumencka, przez lata tłumiona specjalistycznym żargonem i medialną apatią, zaczyna się budzić. Pozwy frankowe, które z początku wydawały się walką Dawida z Goliatem, dziś przynoszą tysiące wyroków korzystnych dla kredytobiorców. Społeczność frankowiczów zorganizowała się, zdobyła narzędzia prawne, wiedzę i głos, którego nie da się już zignorować. Coraz więcej spraw trafia do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, coraz więcej sędziów orzeka zgodnie z interesem obywatela, a nie instytucji.
Organizacje społeczne i eksperci – tacy jak Zespół Ekspertów Życie Bez Kredytu – działają aktywnie na rzecz ochrony praw konsumentów, ujawniając nadużycia, edukując i wspierając setki tysięcy ludzi w walce o sprawiedliwość finansową. Liczba zapytań do TSUE rośnie, a banki – po raz pierwszy od dekad – zaczynają ponosić konsekwencje swoich działań. To nie tylko zmiana prawna. To głębokie przebudzenie obywatelskie, które pokazuje, że system nie jest tak nietykalny, jak przez lata próbowano nas przekonywać.
Ta walka jeszcze się nie skończyła. Przeciwnie – dopiero się zaczyna. To, że tylu ludzi zdołało przerwać milczenie, podnieść głos, a nawet wygrać – jest dowodem, że nie stoimy na straconej pozycji. Potrzeba jeszcze odwagi, determinacji i wytrwałości. Choć gra jest nierówna, a reguły zostały napisane przez silniejszych, historia pokazuje, że świadomość to początek każdej prawdziwej zmiany.
Nie wolno się poddawać. Nawet jeśli system wydaje się nieprzenikalny – coraz więcej ludzi widzi już, co kryje się za jego fasadą. A tego procesu nie da się już zatrzymać.